top of page
  • Zdjęcie autoramandrivnyk

przełęcze niealpejskie i grandeus | pieniński mus!

Zaktualizowano: 11 kwi 2023

Plan był zupełnie inny, ale grzechem byłoby siedzieć w krzakach i oglądać błękitne niebo przez zarośla. Zamiast nich był więc rowerowy raj. Bo takie są właśnie Pieniny.

Najpierw poznawczo – w końcu udało się dotrzeć na nową ścieżkę rowerową wokół Jeziora Czorsztyńskiego. Cudo absolutne, rowerowy klasyk! Rzecz piękna i doskonała na szosową trasę treningową (równiuteńki asfalt i interwały do zajechania się ;)), idealna na wycieczkę z dzieciakami (znowu nie ma tych górek aż tyle...). I te widoki! Tatry najpierw nieśmiało wynurzały się zza lasu, potem już na całego szczerzyły swe ośnieżone zęby do świata. Mocno wgryzały się w głowę, absorbowały uwagę.


Infrastruktura na ścieżce jest na eleganckim (w każdym aspekcie) poziomie, co przekłada się nieco na ilość osób na trasie, ale rowerowe odludki mogą się tam pojawić bladym świtem i będą zachwycone. Jest jeden kawałek, gdzie trzeba ścieżkę opuścić, wjechać na drogę z nielubianymi przez większość rowerzystów samochodami, ale chyba coś się w rowerowym świecie zmienia, przynajmniej tam, bo wszystkie grzecznie albo zwalniały, albo wyprzedzały niemal drugim brzegiem jeziora.

W swym zachwycie rozpędziłam się i zamiast za przełęczą Osice (668 m) zjechać do Czorsztyna od razu (tak trzeba, jeśli się nie chce dalej zasuwać asfaltem z autami, tylko zgrabnie wrócić na rowerową trasę wokół jeziora), pognałam w dół (bo z górki!), więc potem znów było pod górę, na przełęcz Snozka (653 m). Łapię oddech, chłonę przestrzeń, świat znów mi się kurczy albo to rower takie możliwości daje, że tyle tego świata zobaczyć można. Zmykam z przełęczy, gdy w szałasie obok górale zaczynają się bić, szałas aż trzeszczy, pan fotograf z przełęczy doradza miłą ścieżkę przez łąki, więc z rady korzystam i mknę przez pola. Chwilę później znów jestem na wokółjeziornej ścieżce, znów gra szum kół i bzyczenie rowerowych mechanizmów. Kolarkowe gazele zwinnie przemykają wśród turystycznej gawiedzi. Wszystko jakieś takie wielobarwne albo to może mój dobry humor tak kolorowo świat pomalował.


Tylko wokółjeziorna pętla za szybko, choć miło zacisnęła się mi na szyi, przydusiła zachwytem, ale… mało mi było! Więc na zachodnim krańcu jeziora odbijam na Szlembark i jadę w górę, na Studzionki. Wzbudzam zainteresowanie podwórkowej społeczności, podpytuję więc o interesujący mnie skręt, tłumaczą namiętnie we trójkę naraz. W końcu pada pytanie: „a wyjedzie tam pani??” z tym uśmiechem, który mówi, że pewnie pani nie wyjedzie.. Więc trochę się wewnętrznie bulwersuję, ale szybko też przywołuję do porządku, no bo w sumie, to nie wiem, czy wyjadę. Ale spróbować nie zaszkodzi!

Fakt, płasko nie było, ale źle też nie. Bywało gorzej! Znaczy się bardziej pod górkę. Dość wysoko wyjeżdża się asfaltem, był na nim nawet jeden autostopowicz chętny na rowerową podwózkę. Za ostatnimi domami asfalt się kończy, wjeżdża się na zwykłą górską drogę, jak najbardziej przejeżdżalną rowerowo, co zresztą było widać – świeże ślady opon błyszczały w błocie.


Na górze znów widoki takie, że nie wiadomo, czy patrzyć pod koła, czy pod nogi, choć wraz z wejściem do lasu zaczęłam pod nogi patrzyć jakby więcej. Bo skoro nie popatrzyło się dokładnie na mapę, a na trasie było się dawno temu – coś można było przeoczyć. Na przykład stromszy podjazd (ten na Studzionki to nic). Szlak rowerowy, owszem omijał ten wąwóz kamieni, ale zobaczyłam to dopiero na górze, możliwe, że przez znaki rowerowe, które były umieszczone jakieś 3 m nad drogą… Przyznaję, tak wysoko to się nie rozglądałam za nimi.


I gdy tak owiewał mnie przyjemny chłód lubańskiego lasu i jechałam sobie, i jechałam, pomyślałam, że przełęcz to chyba już powinna gdzieś tu być – dał się słyszeć szum samochodów, co zapowiadało ją – serpentynną drogę z przełęczy. Wyjątkową miałam frajdę ze zjazdu! A wraz z wyjechaniem z lasu znów się zaczęło – rozglądanie we wszystkich kierunkach, choć, oczywiście, południe z Tatrami magnetyzowało najmocniej. Smakowałam więc sobie leniwie te górskie obrazki, oszałamiające, choć nie pierwszy już przecież raz widziane. Napatrzy się tak człowiek, napatrzy – i od razu gęba sama do życia się uśmiecha. Jakie to proste.

Ale nie od dziś wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jeżdżenia. Zjazd się skończył, ochota na jazdę bynajmniej nie… Słonko jeszcze wysoko się panoszyło na niebie, myślę sobie zatem, co by tu jeszcze zobaczyć, no i mam! Jest takie magiczne miejsce w pienińskim świecie, skąd widać wszystko i gdzie można się zapomnieć (i wyjątkowo nie jest to przełęcz nad Łapszanką ;) ). W Trybszu uciekam więc z asfaltu i gruntową drogą zasuwam w górę, na Grandeus , w kierunku mało może romantycznego masztu radiowo-telefonicznego. Ale Tatry stąd są na wyciągnięcie ręki, dookólna zieloność upaja, powietrze pachnie latem – rozsiadam się więc na łące i najadam się. Przestrzenią, bułką, czekoladą i oscypkiem od babci z Niedzicy. Sycę się tym wszystkim, żeby do weekendu następnego wystarczyło, rower odpoczywa.


A żeby nie wracać tą samą drogą, z Grandeusa jadę polnymi drogami do Dursztyna. Trasa jak bursztyn – skąpana w cieple zachodzącego powoli słońca. Łąki gadają, na rozdrożu wielki krzyż pilnuje, żeby lud bogobojny z właściwej ścieżki nie zboczył. We wsi pokrzykiwania dzieciaków (ileż ich tam było!), ciche rozmowy matek, długie spojrzenia i kilku zataczających się jegomości na środku drogi. Ot, sobota na wiosce..


A w dolinie już cień i chłód. Ale mnie grzało ciało, bo słonko przypiekło, choć wiatr był i miło chłodził. Zapału do jazdy tylko nie ostudził. I dobrze, no bo po co?


Jak też chcecie pozachwycać się światem, jedźcie tędy: https://mapy.cz/s/dufagozoso



123 wyświetlenia2 komentarze

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page