Plan zakładał, by jechać na zachód. I spotkany przy sklepie Kirgiz mówił, że trzeba w lewo. Że lewo - mówiła też nawigacja. Co się nam ubzdurało, że pojechaliśmy w prawo – za bardzo nie wiadomo ;) Faktem jednak było, że w końcu przestało nam pasować, że zachodzące słońce zamiast w twarz świeci w plecy, a nazwy miejscowości nie do końca pasują do tych, które powinniśmy mijać. Tym razem nawet dość ogólna mapa mówiła, że coś poszło nie tak ;)
Ale trzeba się było do tego wszystkiego uśmiechnąć, schłodzić (bo upał wypalał, ale obok wody w sklepowej lodówce kryło się i piwo..), no i dalej na ten wschód jechać. Ot, skazani na wschód, co zrobić ;)
Pierwsze spotkanie ze słońcem i asfaltem zakończyło się tego dnia intensywnym poszukiwaniem skrawków cienia, a potem – autostopem. Jakby ktoś pytał, czy z rowerami się da – to mówię, że się da :)
W Kirgistanie w ogóle autostop działa dość specyficznie. Zatrzymują się niemal wszyscy, wystarczy tylko machnąć. Ale takie przejazdy są płatne, bo każdy chce sobie dorobić. Część tegodniowej trasy pokonaliśmy właśnie tak, a drugą – znacznie większą, już „normalnym” autostopem. Chłopaki w busie powiedzieli, że stop to stop i zapakowali nas, rowery i pojechaliśmy.
Już do podnóża gór, skąd rano rowery miały nas nieść na wysokości pierwszej przełęczy.
Comments