Potem było już tylko długie wracanie. Najpierw stop (tym razem płatny) do Biszkeku z dość ciekawym kierowcą. Słuchając go, znów miałam wrażenie, że Kirgizi jako naród w pewnym sensie postsowiecki dość szybko jednak tej sowieckiej mentalności się wyzbył, wracając na swoje, kirgiskie właśnie, tory.
Potem hostel i dziwna włóczęga po mieście. Wcale nie taki brzydki ten Biszkek, jak wszyscy o nim mówią. Równe kratownice ulic w betonowym świecie. Duszna noc. I poranek już na dworcu. Bo nie mieliśmy pewności, czy kierowca marszrutki zechce wpakować rowery do auta, czy też nie. Zdecydowane „nie” jednego pewnie by mnie mocno zmartwiło, gdyby nie to, że nagle za plecami wyrósł jakiś młody chłopak, mówiąc, że u niego się da. Tym razem szczęście dopisało, a całość kosztowała o połowę mniej niż taksówką. Ruszyliśmy więc w stronę granicy z Kazachstanem.
Na granicy znów gramolenie się ze wszystkimi tobołami, bo przejść trzeba było pieszo i po raz drugi powtarzać cały rytuał pakowania majdanu do marszrutki…
Ałmaty pojawiły się jakoś szybko, choć tym razem kierowca jechał jakoś normalnie, niekoniecznie wyprzedzając na trzeciego samochodem z kierownicą po prawej stronie.. Miasto wydawało się jakieś inne, może przyjaźniejsze, bo już nieco oswojone? Na pewno inne niż Biszkek. Objechaliśmy niemal całe, kierując się na lotnisko. Trochę ze sporym zapasem czasu, ale nie miałam pewności, czy kartony rzeczywiście doczekały naszego powrotu i czy przypadkiem nie trzeba będzie szybko organizować nowych (na szczęście nie trzeba było ;)).
Potem było już długie lotniskowe trwanie. Spokojne i niespieszne tym razem pakowanie rowerów do kartonów. A później już tylko jeszcze dłuższe oczekiwanie na opóźniony samolot.. A w samolocie Hiszpan, który pomylił loty i nijak nie mógł zrozumieć, że jak zaraz nie wysiądzie, to zamiast na Malcie, niebawem będzie w Kijowie. I ponure stewardesy, które chyba miały dość wszystkiego. I widoki za oknem, bo znów pogoda dopisała, znów przestrzeń powietrzna czarowała. A zmęczenie i niewyspanie wrzucało w przedziwny trans. Trans-portowy stan, a może już transcendentalny? ;)
Potem jeszcze Kijów, oczekiwanie na przesiadkę i jakoś szybko Warszawa. Jeszcze przystanek w Radomiu, a potem już na południe. To „już” jednak trwało, dzieliło się na odcinki od parkingu do parkingu, bo sen dusił, zawiązywał oczy i nie pozwalał jechać dalej. Ale w końcu dotarłam. Choć głowa jeszcze długo nie wyjechała ani z gór Kirgistanu, ani z kirgi-stanu w ogóle ;).
Comments