top of page
  • Zdjęcie autoramandrivnyk

Podlasie #4 | Z dna pod most

Zaktualizowano: 11 kwi 2023

Gdy nad Hańczą nastał świt, nad jeziorem krzątało się już parę osób. Przyjechała także kasa fiskalna na terkoczącym motorku. Już byłam pozbierana, jedną nogą już na rowerze, ale wtedy przyjechali oni – grupa ludzi, która szybko przeobraziła się w kosmiczne stroje podwodnych ludków – i tak staliśmy i gadaliśmy. Oni w tych kombinezonach, ja jedną nogą już na odjezdnym. Ale wciągały te ich podwodne opowieści do tego stopnia, że trzeba będzie tam wrócić i spróbować. Dać się pociągnąć na takie dno.

Ale na razie pozostaję na powierzchni, bo dość spontanicznie ułożył mi się plan na dziś. Objeżdżam od wschodu Hańczę. Wąska ścieżka wije się przez krzaczory nad jeziorem, biegnie sobie tam niebieski szlak pieszy, nawet ja nie byłam w stanie się zgubić (choć bez zgub materialnych się nie obyło). Wprost z tych zarośli wyjeżdżam najpierw na plażę, a potem na ruiny dworu w Starej Hańczy. Niewiele tu zostało z XVIII-wiecznej budowli, po różnych przygodach dziejowych ponoć spłonęła od przypadkowego zaprószenia ognia. Widać za mało było wokół wody do ugaszenia pożaru.


Jadę więc dalej. Cały czas na krawędzi polskiego świata, choć jak to na granicy polskie z niepolskim zacierało się zgrabnie, tworząc historyczno-kulturalny galimatias. Przez górki i pagórki, między jeziorami, obłędnymi dość drogami ruszyłam w stronę granicy litewskiej. I może gdyby czasu było więcej i mniej zaraźliwy by był, czmychnęłabym stąd dalej na północ. Teraz jednak snułam się między wioskami o fantazyjnych nazwach.

Pogranicza to chyba najciekawsze ze światów. Nic nie jest proste, nic oczywiste, wszystko zagmatwane, nazwy niby swoje, ale brzmią już nie-po-naszemu, choć do końca to nie wiadomo, co tu ma być po-naszemu, bo od zawsze wszystko było poplątane. Przemieszana historia, poplątane życiorysy. Drzewa genealogiczne na pograniczach to już nie drzewa a często gęstwiny, puszcze całe, polsko-niepolskie. Wierzyć też można tu we wszystko, bo przecież ludzie tu różni byli i w różnych bogów wierzyli. A może i w tego samego, tylko każdy po swojemu do niego gadał, bóg-poliglota, pewnie rozumiał. Albo i nie, kto go tam wie.


I rzeki też tu międzynarodowe. Taka Szeszupa na przykład. Szumi od Suwałk, przez Litwę i Rosję. W Polsce niby jej niewiele, raptem 20 parę kilometrów, ale to wystarczy, by się nad jej brzegami zdążyło spodobać. Potem dzieli – Litwę od Rosji, choć do bycia tak ważną chyba przywykła, już w XV w. stanowiła granicę między ziemiami zakonu krzyżackiego a Wielkim Księstwem Litewskim.

Ejszeryszki też mi się spodobały, choć ledwie mijałam tę dźwięczną nazwę. Dopiero później się dowiedziałam, że tam tuż pod litewską granicą jest wybitnie smakowity świat: wędzą tam regionalne wędliny i pieką lokalne wypieki, a cała wieś w ogóle jest rekordzistką na liście zarejestrowanych produktów tradycyjnych. A kuchenna tradycja przyprawiana tu po litewsku. Choć może i dobrze, że później odkryłam te apetyczne wiadomości, ciężko by było się ruszyć stamtąd po takiej uczcie. Tym bardziej, że na trasie bynajmniej miejsc na popas inny niż z zapasów własnych raczej nie było.

I na domiar wszystkiego było jeszcze pusto. Nie wiem, co stało się z ludźmi stąd, ale przy innej pogodzie to takie bezludzie mogłoby wyglądać dość upiornie. Gdzieniegdzie w oddali pojawiały się tylko słupki graniczne, wieszcząc koniec polskiego świata.

Zakurzone szutrowe drogi, choć na mapie figurowały jako bardziej główne. Zardzewiałe przystanki. Tarka, od której byłam cała roztrzęsiona. Tu mapa żyła swoim życiem, na szczęście. Choć może tylko na szczęście dla mnie – ci, co na co dzień z tych piasków musieli się wykopywać do świata mogli mieć odmienne zdanie. I pewnie mieli, skoro tak tu wszędzie było pusto. Ale pięknie.

Dlatego po tych pustych polach nawet niewielkie Wiżajny jawiły się na znacznie większe, niż były w rzeczywistości. W normalnym sezonie pewnie było tu gwarno, teraz ludzie ze zdziwieniem rozkładali ręce na moje pytanie o otwartą knajpę z jedzeniem. Był więc improwizowany obiad pod sklepem, w towarzystwie uprzejmego lokalnego pijaczka. On popijał jakąś wiśniówkę (na taki upał!), ja chytrze zimną wodę, bo grzało niczego sobie. Rozgrzewało też niespodziewane spotkanie – nie ma to jak na drugim końcu kraju spotkać znajomych z Krakowa :) To ta zdecydowanie piękna strona kurczącego się świata!

Z tego wszędobylskiego upału ruszam na biegun. Bolcie, polski biegun zimna. Tego dnia bynajmniej nie było tam ani trochę rześko, ale cała Suwalszczyzna jest pod tym względem niezwykła. W okolicach Szypliszek naukowcy podobno odkryli w głębi ziemi epokę lodowcową – zamiast spodziewanej temperatury ok. 17º zanotowali raptem 0,07.


Ale w Bolciach grzało na całego, trójstyk granic Polski, Litwy i Rosji tonął w słońcu. Nawet jakaś wycieczka się tam zaplątała. Przez cały dzień tyle ludzi nie spotkałam, co tu naraz. Uciekłam więc znów w pustkę pól, dalej na zachód. Znów nawet na Green Velo wjechałam, ale prowadziło takimi pięknymi bezdrożami, że nawet mi się nie chciało szukać alternatyw. Poza tym skończyła mi się mapa. A po drodze były fenomenalne wieże widokowe!

A pod koniec dnia wylądowałam pod mostem. A nawet dwoma, ale pod takimi jak te w Stańczykach, to można się zasiedzieć na dłużej. Mi wisiał na karku wieczór, więc nie rozsiadłam się tam na piknik. Pozachwycałam się i ruszyłam w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Słonko już zachodziło, gdy na końcu ścieżki spotkałam innego rowerzystę. Piotr jechał w przeciwnym kierunku, ale po chwili rozmowy postanowiliśmy poszukać wspólnego miejsca na rozbicie namiotów. I jak to w drodze często bywa, nakombinuje się człowiek, namyśli, a najlepsze rozwiązanie droga czasem podsuwa sama – tak było właśnie tym razem. Jakieś paręset metrów od miejsca naszego spotkania było jeziorko, malownicze, a jakże. A przy nim łąka piękna, zieloniutka, na niej namioty i namiociki.. A wszystko pod znaczkiem Green Velo. I nikt nawet złotówki za te luksusy nie chciał.


Bo luksus był na całego – tacy się tam ludzie trafili, że pół nocy przegadaliśmy o pięknych światach zdobywanych i przeżywanych rowerowo, przerwa na sen, a potem rano kawa i rozmów ciąg dalszy. Prawdziwie inspirujące spotkania, jedno z tych, co zatrzymuje najpiękniej czas, by potem wrzucić człowieka w nowe, pozytywne, ufne w spełnienie marzeń rozmaitych! Warto było pokonać każdy kilometr całej tej trasy dla tamtej chwili.


A plan bardzo pierwotny zakładał jeszcze wizytę nad Bałtykiem, potem nieco jakby ewoluował. Wjechałam na Suwalszczyznę i pośpiech zupełnie przestał mieć znaczenie.. Bo i po co i do czego, skoro tu było dobrze?


Jak chcecie, żeby dobrze było i Wam, to jedźcie sobie tędy: https://en.mapy.cz/s/cotufolale


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page