Magia pokonywania przestrzeni. Kiedyś tyle tygodni, miesięcy na koniach, wielbłądach drogami, co się snuły jak jedwabna nitka, dziś – raptem parę godzin i jest się pośrodku nowego świata. Fascynujące, mimo wszystkich technicznych oczywistości XXI wieku – fascynujące.
Radość z przeniesienia była podwójna. Bo rowery doleciały całe. I dumna też byłam, że poskręcać się ten wehikuł mi udało jak trzeba, że z jednego roweru przez przypadek nie powstały dwa kolejne.. a tyle stresu z tym miałam.
Potem zostały jeszcze kartony. Jako że będą jeszcze potrzebne – należało je w miarę bezpiecznie przechować. W Gruzji kiedyś udało się to zrobić za darmo na lotnisku. Tu w grę wchodziła tylko opcja płatna w przechowalni bagażu – a że się za bardzo nie opłacało, szukałam alternatywy. W pobliskim hotelu (mocno tkwiącym jeszcze w sowieckiej przeszłości i w którym było wszystko, a hotel przy okazji), prawie się udało, ale tylko prawie. W efekcie kartony wylądowały w przylotniskowej myjni samochodowej za opłatę dość symboliczną. Grunt, że była (względna) pewność, że jakoś doczekają do naszego powrotu :)
Później misja gaz, na szczęście zakończona powodzeniem, choć chwilę to trwało. Ale w górach bez niego byłoby kiepsko. Warto tu zajrzeć (czynne też w niedziele): https://prosport.kz/
Na koniec – teleport do Biszkeku, bo jednak stamtąd chcieliśmy zacząć. Kierowcy marszrutek od razu kręcili głowami na nie, nie zabiorą, widząc obładowane rowery. Prawda taka, że wszystko zależy od dobrej woli kierowcy. Tu woli zabrakło, więc skończyło się taksówką. Zmieściło się wszystko, my też i nawet jeszcze jeden pasażer.
To jedziemy! Jeszcze w granicach miasta tempo było znośne. Potem – już chyba milion na godzinę, wyprzedzanie na trzeciego, dziesiątego.. Dobrze, że zmęczenie wrzucało w sen, to szaleństwo akurat lepiej było przespać. Ale dojechaliśmy bezpiecznie. A taksówkarz jeszcze pomógł znaleźć niedrogi hostel.
Comments