Beskidy można podzielić na rowerowe i nie. Dla rowerzysty nieco leniwego (tudzież z duszą romantyka), ale lubiącego góry zdecydowanie najbardziej rowerowym jest Beskid Niski. Nieco niżej w tym rankingu znalazł się ostatnio Beskid Makowski z Pasmem Lubomira i Łysiny. Ranking niechybnie jest mocno subiektywny, determinowany ilością i wielkością kamieni pod kołami, powalonych drzew i kondycji (nad tą popracować można akurat zawsze) i jedną kałużą, w którą nie do końca udało się nie wpaść. Ale po kolei.
Beskid Makowski ma jednak niewątpliwie tę zaletę, że jest blisko Krakowa i są tam góry. I można się, wbrew pozorom, nawet troszkę zmęczyć. Choć zaczęło się niewinnie.
Na uśpienie czujności była piękna szutrowa droga z Poręby, doliną Porębianki przez wiosenny bukowy. Nie wiadomo było, czy patrzyć dookoła, czy jednak na drogę, bo tak się ładnie te zarośla prezentowały. Slalom między ludźmi, co wylegli z domów, dali się zdemaskować leśnej wiośnie. Na Suchej Polanie jeden wielki piknik. Pachniało kiełbaskami z ogniska i lenistwem. Każdy wirus by tu zapomniał o swym niszczycielskim charakterze. Ale węzeł szlaków turystycznych na skraju polany zacisnął pętlę na szyi i trzeba było ruszać w górę.
A Kamiennik swą nazwę pewnie ma niebezpodstawnie. Droga zmieniła się w kamienisty wąwozik, przetykany leżącymi drzewami. Jechać nie bardzo się dało, było więc pchanie roweru na zmianę z przenoszeniem go ponad upadłymi drzewami. Generalnie żółtego szlaku na podjazd nie polecam. Chyba że w ramach siłowni na świeżym powietrzu – w dobie zarazy bezcenne.
Na górze było już znacznie lepiej. Łysina (891 m) wolna już była od zasypujących kamieni, można było się oddać frajdzie omijania drzew i kałuż. I zachwycania się nad okolicą. Bo mimo że Łysina jest obrośnięta lasami, to im dalej na południe, tym więcej świata spoza drzew się pokazywało. Z morza gór i lasów wynurzały się zielonowiosenne lądy Beskidu Wyspowego. Miło było żeglować po nich wzrokiem. Rozbudzały wyobraźnię, choć wyjątkowo nie chciało się być na nich wszędzie – strome zbocza pociągały za sobą ewentualność wypychania roweru na grzbiet, bo chwilowo oczy na świat patrzyły przez pryzmat dwóch kółek. Na pieszo – zawsze!
Zjazd był znośnie kamienisty. Czasem się zsuwał człowiek z tymi kamieniami, ale w sposób kontrolowany to było nawet przyjemne. Zjazd żółtym szlakiem przebiegł zadziwiająco szybko, wyłoniły się pierwsze domy i szumna dolina Raby. Miło było zatapiać stopy w jej chłodzie.
I oto - jesteśmy w raju! Bo w Pcimiu mają swój Raj, mają także i swoje Przezdupy i Gałgany. Lokalne nazewnictwo chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać. Więc jedziemy – przez Przezdupy i Dupaki, pięknymi zakosami na wyżyny z widokami. Kudłacze omijamy, choć, podążając niezmiennie w górę czarnym szlakiem, do schroniska się dotrze. Ale jakiś kilometr przed nim można odbić w miłą leśną drogę i nią dojechać do szlaku czerwonego. Dalej możliwości jest kilka, w tym cel na same Myślenice, ale na jednej z polan dopadła nas leniwość słonecznego popołudnia. Zieloność trawy uderzała do głowy, słonko świeciło, a ciało pulsowało od kamienistych wertepów albo od wrażeń, bo jednak ładna to była trasa. Czy warto jechać? A pewnie!
Comments