P(l)an Spontan. Choć to mało powiedziane! Rowerowe walizki były już prawie spakowane. Bilet już prawie szeleścił w ręce. A co miało być na końcu, stało się początkiem.
Nie tak znów bladym świtem trzy orły i ich jeden cień zleciały się na dworzec kolejowy. Jeden doleciał z przygodami, niemal w locie łatając dętkę w jednym kole, na drugim mknął do pociągu. Monocykl pospieszny, pkp mogłoby się uczyć! Reszta kołowała nad torami, potem nad konduktorem (jak się okazuje, nie zawsze można wierzyć internetowym opcjom braku możliwości kupna biletu na rower, nawet jeśli internety mówią, że nie można.. ale podkreślam – nie zawsze jest tu kluczowe..).
Na początku były jagodzianki. Choć zasadniej byłoby oddać pierwszeństwo słowu, jak na święte miejsce przystało. Częstochowa. Po głównej alei miasta małe grupy pielgrzymów maszerowały w słońcu i betonie miasta do świętego obrazu. Covid nie pozwolił na tłumne pielgrzymowanie w tym roku. Ale oni i tak szli. Albo wszyscy uśmiechnięci machali do przechodniów, albo dziwnie smutni i z niewidzącym wzrokiem powtarzali mantry modlitw. Taki hipnotyczny nieco stan, nieco też przerażający. Gdyby nie to słońce wokół, można by się ich nawet przestraszyć.
Ale Paweł na osłodę wyczarował przepyszne jagodzianki, wystawiając nas na wszelakie pokusy obżarstwa mimo wszelkich świętości. Folgowaliśmy więc na całego, połykając smak lata zamknięty w świeżutkiej bułce. Razem z ich smakiem połykamy też pierwsze kilometry. Apetyt rośnie w miarę jeżdżenia, więc niecałe 20 km dalej szukamy ochłody, bo słońce grzeje, pali. Lody, kawa i kolarka z lodziarni, chwila oddechu w cieniu. Wszędobylscy rowerzyści, kolorowy, ludny rowerowy krajobraz. Sielski obrazek spod olsztyńskiego zamku.
Ale już się dało słyszeć cichutkie cyk, cyk, cyk… i orły poleciały dalej. Łopotały ich rowerowe skrzydła między zamczyskami i lasami. Wśród drzew i piachów, wapiennych kamieni. Chciwie w ten rajsko-jurajski leśny chłód wjeżdżaliśmy. Raz szlakiem pieszym, raz rowerowym, w kombinacji dowolnej, ale z czasem skapitulowaliśmy na rzecz trasy rowerowej.
W Złotym Potoku wskakujemy nad wodę, po złotą rybkę. Reklamowany przez Pawła lokalny pstrąg wylądował na talerzach, złociło się zimne jurajskie i miodowe. A pstrąg to nie byle jaki – receptura sprzed lat, a świeżość współczesna. Oj, głodna to ja na tym orlim przelocie nie byłam! Tylko potem pojedzeniową leniwość trzeba było wieźć wraz z tobołkiem ;)
Leniwość przegnała fantazja. Już ani pieszy, ani rowerowy szlak, ale po prostu – cyk, cyk, cyk – tam! Droga, łąka, pole, las – hej, przygodo! i ani się spostrzegliśmy, a zasuwaliśmy przez środek czegoś, co prowadziło tam, gdzie miała być droga. W końcu była, ale wcześniej – ścieżka, ścieżki cień, pole, ściernisko, krzaki. Ale brnęliśmy w to, dalej, przed siebie. A chwilę później przed oczami wyrósł zamek w Mirowie. Chyba jeden z ładniejszych na całej Orlej trasie. Biel średniowiecznej twierdzy odcinała się od dookólnej zieloności. Zamek wyrasta fenomenalnie z wapiennej skały, zatracając niemal granicę między kamieniem naturalnym a tym odczłowieczym. A zamczysko pewnie byłoby jeszcze większe, gdyby nie fakt, że po opuszczeniu go w XVIII w. przez ostatnich lokatorów budowla popadła w ruinę, a kamień z zamku posłużył miejscowym do budowy ich własnych domostw…
U stóp mirowskiej twierdzy wśród orłów zrodziło się tajemnicze aczkolwiek silne pragnienie Bobolic, nie było więc czasu na marudzenie i chwilę później już staliśmy u wrót kolejnego zamku. Ten, ocalony przez współczesność, pręży się dumnie, unowocześniony nieco, ale wciąż urokliwy. Cyk, cyk, cyk...
A potem były drogi i bezdroża piękne i piękniejsze. Ścieżki rowerowe w budowie, fantastyczny przejazd przez dżunglę nieamazońską, ale zachwycającą. Ależ się tam jechało! Aż dotarliśmy do źródeł Warty – trzeciej rzeki polskiej, na straży której postawiono kapliczkę. Może i dobrze, łatwo było tę źródlaną strużkę przegapić. A potem wlecieliśmy w suchość koszonych pól, powietrze aż duszne było od pyłu. Takie lato! Chłonęłam to całą sobą, bo potem w czas niepodróżny te obrazki moc dają, grzeją serducho. Uśmiecha się człowiek do chwili, choć przecież miniona jest, nijak się jej dotknąć nie da, mimo że taka namacalna.
Wprost z tych letnio-bujnych pól wjechaliśmy do stóp kolejnego orlego gniazda. Olbrzymie zamczysko w Podzamczu rosło w oczach, aż w końcu rozpostarło swe kamienne skrzydła nad nami, całym miasteczkiem. Po zmroku chyba nawet jeszcze urósł. A może to suma słońca i złocistości jurajskiego zimnego na wieczór dawała taki efekt? Bo wieczór był niesamowity, na zamku straszyło, ale po całym dniu jazdy chyba się nam już nie bardzo chciało przed tymi duchami uciekać ;) Wyczarowane przez Pawła gniazdo dla nas i naszych wehikułów dało schronienie na noc. Choć jego znalezienie wcale takie proste nie było, ale – cyk, cyk,cyk – dla Pawła niemożliwe nie istnieje ;)
Druga część przelotu mignęła niesamowicie, mimo porannej leniwości przy śniadaniu. Pani Halinka chyba wiedziała, co nas czeka, nie żałowała jedzenia, oj nie! Dla samego tego śniadania warto było tam przyjechać!
Dobrze, że przygód nie zabrakło, bo przejazd szlakiem rowerowym usypiał czujność. I kiedy już myśleliśmy, że tak grzecznie będziemy mknąć do Krakowa, ścieżka się skończyła, a przed nami wyrosła góra piachu. Za nią – piachu dół. I jeszcze jedna góra. Ale dla nas nie pora jeszcze była, by do piachu się pchać, więc… sforsowaliśmy go – lecąc za naszym orłem przednim Pawłem, który radośnie hasał po tych piachowych hałdach z rowerem na ramieniu. Dawno już się tak nie ubawiłam!
A później zboczyliśmy nieco z typowej trasy orląt. Pokrążyliśmy nad Prądnikiem, pochłaniając tę przestrzeń na całego, karmiąc się słońcem, choć symfonia burczących brzuchów dopominała się o coś bardziej materialnego. W końcu zapada jadłodajna decyzja, że w Ojcowie, że gdzieś tam – ale tłumność i gwarność wszelkich przybytków żywieniowych skutecznie kazała szukać miejsca innego, ustronnego. Choć te ojcowskie okolice to smakowite – i w jedzenie, i w widoki. Ale to w tygodniu najlepiej, nie w pogodną niedzielną porę. A sam wjazd do Ojcowa dla mnie cudowny – doświadczyłam, co to znaczy jechać na kole i wierzcie lub nie – ale nawet moja górska gazela połykała kilometry asfaltu jak ja jagodziankę dzień wcześniej w Częstochowie! Dzięki, chłopaki!
W smak mi też było to zboczenie z głównej trasy orląt, bo końcówkę trasy orlego przelotu rowerowego znałam z wycieczek pokątnych, a tu – malowała się przestrzeń nad Sułoszową. Ta – niezastąpiona! Pola i pola, łąk i pól całe ary-hektary. Przestrzeń skąpana w słońcu, ciepła, jasna, przejrzysta. Upalna. Idealnie letnia. Nie dotarłam znów pod „moje” drzewo. Ale wiem, że ono gdzieś tam jest, w końcu zrobię wokół niego rundę honorową i w skąpym jego cieniu usiądę.
Póki co Kraków zbliżał się nieubłaganie, nasze moce wykazywały przedziwną sinusoidę, radość – stałą wzrastającą, ale apogeum fantazji nastąpiło już na wjeździe do miasta. Takimi zakamarkami miasta to ja jeszcze nie przemykałam, aż się wierzyć nie chciało, że to ciągle Kraków! Nawet te ostatnie podjazdy cieszyły, choć tempo jakby zmalało ;)
A na koniec był miły cień krakowskiego rynku, gdzie z dumą i dziką radością wylądowały trzy orły z jednym cieniem. Tam łapałam oddech i myśli, bo niby raptem dwa dni, a czas nieprawdopodobnie syty we wrażenia! Dzięki, chłopaki!
Całą tę trasę poczułam dopiero następnego dnia. Zasypiając najpierw na jeden pociąg, potem na drugi. No ale.. miał być luz – będzie luz ;) Na trzeci pociąg już zdążyłam.
Fot. moje i niemoje - dzięki uprzejmości Pawła - orła przedniego :)
Comments