top of page
  • Zdjęcie autoramandrivnyk

Teoria opanowywania trwogi | tyle twojego, na ile się odważysz



Chronologia została zaburzona. Cała moc zdarzeń ostatnich wyrzuciła mnie rakietą z jakiejkolwiek systematyczności. Ale minione wciąż jeszcze we mnie żyje, pulsuje energią nowych doświadczeń i radości, że jednak się nie zabiłam.


Są ludzie nieustraszeni, którzy dokonują rzeczy wielkich. Imponujących, szczególnie dla przestraszonego zwykłego szarego człowieczka. Są i tacy, którzy sparaliżowani strachem przed nieznanym nigdy nie wyjdą poza jego więzy i w najlepszym przypadku z podziwem będą śledzić sukcesy innych. Lub swoją przestraszoną frustrację wyleją na nich falą hejtu. Nie trzeba jednak byś nieustraszonym i ślepo zaglądać w paszczę lwa, by doświadczyć czegoś więcej. Wystarczy pokonać swój własny strach lub straszek. Zdusić go samemu lub z pomocą przyjaciół przez działanie. Co ciekawe - to działa!

Zima - smutno jak jej nie ma

Słowem wyjaśnienia - miłość moja do zimy sięga daleko w przeszłość. Nieco bliżej sięga miłość do snowboardu - przeogromna, szalona i nad wyraz intensywna. Tak silna, że po pierwszym sezonie na desce aż kości pękały i trzeba było je łapać gipsem. Ale decha miała być cudownym preludium do kolejnego stopnia wtajemniczenia zimowego szaleństwa. Bo przecież ileż można jeździć tam i z powrotem na wyciągu? Można długo, ale gdy na horyzoncie jest skiturowa alternatywa, pozostawanie na wyciągu jest co najmniej błędem.

Splitboard był objawieniem i spełnieniem marzeń o zimie, swobodzie i wszelkiej radości związanej ze śniegiem. Wynalazek może nie najnowszy, ale dla mnie odkryciem był niebylejakim.

Wyjście pierwsze było więc świętem najwyższej rangi, gdzie na długo przed i po nie można było zasnąć z wrażenia. Pogoda idealna, towarzystwo również. Szło się miło, słonko przyjemnie ogrzewało mimo mrozu. Nawet przepinanie wiązań na Kasprowym nie było jakieś wybitnie trudne ani skomplikowane. Ot, kilka magicznych rytuałów w zamian za obietnicę fantastycznego zjazdu. Dopiero później się okazało, że moje (nie)umiejętności nie do końca pozwalają wykorzystać białe dobrodziejstwo. Ale co tam, frajdy z jazdy nie odbierze mi nikt ;) Co przejechałam, co przeszłam i co powykopywałam się z zasp - to moje. Szkoda jedynie, że przed nocą nie udało się z gór zejść, choć plan był jakby inny. Ale grunt, że w całości.

Pożegnanie na Wołowcu


Wyjście drugie ujawniło kolejne nieumiejętności, ale też zasiało niebezpieczną myśl - że może jednak na nartach byłoby łatwiej (bo krawędzie), wygodniej (bo lżej), szybciej (bez tego strachu w dziwnym miejscu, że ucieknie kawałek wiązania albo deski, albo że coś zamarznie i nie uda się zbudować splitowego promu zjazdowego). No ale bez deski to nie bardzo, z nartami - jeszcze bardziej na opak.


Dopiero wyjście trzecie okazało się ostatecznym pożegnaniem ze splitem. Zamiast przed 8, dotarłam na miejsce kilka godzin później. W góry więc ruszaliśmy koło 12, co na zimę i perspektywę przedreptania całej Doliny Chochołowskiej nie było - delikatnie mówiąc - najlepszym startem.

Ale w końcu ruszyliśmy. Na grani trochę wiało. Na początku było jeszcze coś widać. Potem zaczęło wiać jeszcze bardziej, mgła zatopiła dookólną przestrzeń zdradliwą bielą. Później zaczął jeszcze sypać śnieg. Ogólnie śniegu było sporo, wiatru też, no ale niczego innego też się nie spodziewaliśmy. Jedynie adrenalina trzymała (mnie) na tyle mocno, że nawet zimna jakoś za bardzo nie odczuwałam (choć prognozy z poczytnych górskich portali wieszczyły nawet i -50..). Ale upału bynajmniej też nie było (w przeciwieństwie do twarzy, ślady na której jeszcze na długo pozwoliły mi o wycieczce pamiętać ;) ). Potem zabrakło i światła dziennego, widziałam przed sobą jedynie śnieg, dużo śniegu i raz po raz odwracające się w moim kierunku światełko Sebastiana, Króla Harpaganów. Nie wiem, co wtedy myślał (moje tempo żałośnie spadło, a do tego jeszcze ta decha..), ale wiem za to, co myślałam wówczas ja i hymny wdzięczności za tamto wyjście w góry wznosić będę do końca dni swoich pod jego adresem. Bo choć wiało, a warunki "nieco" odbiegały od leniwego wyjścia w góry, wszystko to niesamowicie mi się podobało.


Poza deską ;) I nie przypuszczałam, że kiedykolwiek to powiem. Ale próbując ogarnąć cały ten snowboardowy majdan w tych niezbyt sprzyjających warunkach, doszłam do wniosku, że lepiej będzie już próbować zjechać na tym jak na nartach. I szczęście moje, że śniegu były tam niebotyczne ilości, inaczej mogłoby się to skończyć znacznie gorzej.


Ale przebrnęliśmy. Ja przez śniegi z dechą wleczoną za sobą, Król Harpaganów z cierpliwością czekania na mnie. Ku wielkiemu zaskoczeniu finał wycieczki był nad wyraz przyjemny - zamiast hasania na zmęczeniu po zasypanym śniegiem lesie w poszukiwaniu drewna trafiliśmy do szałasu pełnego sympatycznych Słowaków. Ugościli, napoili, a potem siedzieliśmy długo przy ogniu wszyscy razem. Powrót następnego dnia miał być przez góry, ale pogoda, rozsądek (?) i wiadomości o wypadku pod Kopą Kondracką ostudziły nieco te zapędy.

Narciarski neofita

Skoro na Wołowcu powiedziało się a, po powrocie przyszła kolej na resztę alfabetu. Kolejne wyjście w góry odbyło się już na nartach. Książę Harpaganów Dominik (albo nieślubny brat znanego narciarza Andrzeja B.) temat ujął krótko: chcesz się nauczyć jeździć? Ok, pomogę, ale jedziemy na Kasprowy.

Hmmm.

No to pojechaliśmy. Bo właściwie czemu nie. Ładne widoki wszak stamtąd. No i zawsze można zejść. Schodziłam już kiedyś, wychodziłam też, można jeszcze raz. Ale wcześniej przecież spróbuję zjechać. A nuż się uda?


Ale potem wyrosła przede mną (czy raczej - pode mną) Północna Ściana Gąsienicowej. Chyba tylko w moich oczach jej pion się wypiętrzał z każdą chwilą coraz bardziej, inni narciarze za nic sobie mieli tę niewyobrażalną stromiznę i żwawo szusowali w dół. Zjechałam dopiero dalej, gdy przeraźliwy pion się skończył i można było próbować coś zadziałać, wcześniej doskonale ratrakując pół stoku. No, przed K2 przyjdzie jeszcze nieco potrenować..


Potem okaże się, że te zjazdy to wychodzą mi znacznie gorzej niż podejścia, choć i tu w zestawieniu z Księciem i Królem Harpaganów to jeszcze sporo się muszę podszkolić. A zdarzy się i tak, że narty dzielnie zejdą ze mną, przypięte do plecaka. Niezbyt często, ale jednak. Wciąż też będę to sobie tłumaczyć rozsądkiem i chęcią niespędzenia reszty zimy w najlepszym wypadku w gipsie.

Rysa na honorze


Ale jak już wiadomo - apetyt rośnie w miarę jeżdżenia... I kiedy radość po sukcesach osobistych, po kilku spektakularnych (dla mnie) zjazdach była wciąż żywa, ja niepołamana, za to rozpalona energią jak kocioł czarownicy w czasie pełni - padło hasło, by pójść na Rysy. Pomyślałam, czemu nie?


Nie byłam tam od polskiej strony nigdy, ale po niegdysiejszych doświadczeniach na Zawracie wciąż obstaję przy tym, że w niektóre miejsca czasem lepiej iść zimą niż latem, bo jest po prostu łatwiej. Przynajmniej do pewnego momentu ;)


Szłam więc krok za krokiem, myśląc sobie, że jak to było możliwe, iż zjazd z Kasprowego jawił się tak niewyobrażalną niemożliwością. Albo z Kopy Kondrackiej, gdzie prowadzą chyba wszystkie szkoleniowe drogi skiturowców.

Na przełączce już pod szczytem, gdy przyszła pora zakładać narty do zjazdu, popatrzyłam tylko w dół (czy raczej w pion rysy) i się zaczęło ;) Do Bargiela to mi jeszcze "trochę" brakuje. Do Księcia i Króla Harpaganów tym bardziej. Po wyniesieniu nart w górę przez moment sparaliżowana stresem, jak stąd zejść, przystąpiłam do jakże mozolnego schodzenia. Spektakularne znoszenie nart trwało całą wieczność, a asekuracyjna mantra indywidualnej przewodniczki Martyny na zejście ("prawa, lewa, sieeedzi!") będzie mi się chyba do końca życia śnić po nocach.


Jak i ta rysa, niezjechana na nartach. Siedzi z tyłu głowy i nie daje spokoju. Rozpala wyobraźnię i mobilizuje do pokonania kolejnych strachów. Ale łechta też i próżność mą osobistą, a jakże. Bo jak na człowieka, co nigdy na nartach raczej nie jeździł dalej niż górka przed domem w dzieciństwie, a - poza drobnym epizodem - narty miał po raz pierwszy na noagach od ponad 20 lat - uznaję, że nie ma źle! Tylko uśmiecham się cichutko do siebie, że to dopiero początek... bo apetyt rośnie w miarę jeżdżenia.


Tyle twojego, na ile się odważysz!



94 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page