Rowerowa wycieczka idealna: gdzie na rower wsiada się pod domem i rowerem do domu się wraca. Do szalonej mikstury myśli i planów doszła chętka na góry, pogoda sama wyganiała na pole (!) i efekt zrobił się sam. A wszystko zamknąć można jednym krótkim zdaniem z piosenki „Where you gonna sleep tonight?” (https://www.youtube.com/watch?v=iRYvuS9OxdA)
Najpierw stare-znane już drogi okołokrakowskie. Pierwszy podjazd, pierwsza zadyszka, a tu mija mnie starszy pan. Zmierzył spojrzeniem z góry na dół i woła z dumą i uśmiechem podwórkowego urwisa „a widzi pani? Dziadek panią wyprzedza!”, odwraca się, przygląda „tak, tak, mógłbym być pani dziadkiem!”. No to buchnęliśmy obydwoje śmiechem, bo dziadzio krzepę to faktycznie miał niesamowitą. Woła, że ma 70 lat, życzę mu więc kolejnych 70 i to w takiej formie, a on na to, że tyle to już nie chce. Że to jest za dużo. Ale czy życia może być za dużo?
Mi go jeszcze mało, więc dalej przed siebie jadę, góra – dół, szosa – rów. A właściwie rzeka. Bo znów się snułam przy Wiśle – pięknie tam! I do tego są takie miejsca, gdzie rzekę można przekroczyć promem – uwielbiam to! Gdy z rozpędzonej drogi w Kopance wpada się nagle w spokój i powolność wody. Tak wolną powolność, że czasem nie wiadomo, w którą stronę płynie. Przez chwilę się można poczuć, jak odkrywca na tratwie. I nieważne, że prom jest żelazny, na stalowej linie. Słońce i wiatr na twarzy karmią wyobraźnię, woda chlupie o burty. Trzy minuty później czar pryska, ale w głowie zostaje myśl, że jak się chce, to się most zbuduje między dwoma brzegami, czymkolwiek by ten brzeg i most nie był.
A po drugiej stronie zaczęły się pagórki. Pogórze Wielickie wybrzuszało się łagodnie i spokojnie. W okolicach Draboża pierwsza zapowiedź błota. Ale brnę w nie, skoro się zachciało lasu i cienia. Chlapiąc lepką mazią na wszystkie strony wjeżdżam do Kalwarii Zebrzydowskiej. Na ryneczku ja, błotna zjawa, i dziadki kalwaryjskie. Karmią gołębie, sączą czas i piwo, choć tego drugiego chyba więcej. Przy klasztorze Bernardynów snuli się pielgrzymi, turyści i ludzie. Same kalwaryjskie dróżki dookoła, lekko tu nie ma, choć przyznaję, że Kalwaria urokliwa i lubię tu wracać, jak i do sąsiedniej Lanckorony.
Ale dziś – dalej na południe. Nie po żar bynajmniej, bo ten hojnie lał się z nieba. Więc za Strońską Górą uciekam w las, w chłód krzaków i drzew. Chełm zielony nad głową miałam z koron drzew, Chełm (603 m) pod sobą, bo przez niego właśnie jechałam. W śródleśnej kapliczce święty Onufry też z upału konał – nagi cały siedział, otulony jedynie swoimi długaśnymi włosami. Ponoć 5 wieków już tak tu siedzi! Posiedziałabym pewnie i ja chwilę, bo błoto się wylewało poza drogę, ale udało się tym razem cało wyjść z tych kąpieli. Prosto do doliny Skawy. Zza krzaków majaczyły wody zalewu w Świnnej Porębie, dawna fatamorgana w końcu pełna wody. Trzeba będzie i tam kiedyś rowerek wodny urządzić!
Póki co jest sympatyczna ścieżka nad Skawą z Zembrzyc do Suchej Beskidzkiej. Miło orzeźwia, wyrywa z rozpalonego otępienia, w jakie wpadły całe Zembrzyce. Upał chyba wrzucił napotkanych ludzi w przedziwny stan spowolnienia, poruszali się po ulicach ospale, ciężko, jakby ich stopy lepiły się do betonu. W Suchej Beskidzkiej kofeinowe rozbudzenie sprawia, że upał już zupełnie mi nie przeszkadza, pora wczesna jest, więc.. jadę dalej! Doliną Błądzonki na przełęcz Lipie. Żeby posiedzieć na ławce, którą ktoś postawił pod wielkim drzewem. Ławki pilnuje polna przydrożna kapliczka. Taki sielski dość obrazek. Podobało mi się tam.
Ruszyłam jednak dalej, bo przecież dalej też mogło mi się spodobać. Choć na początku zielony szlak był.. naprawdę zielony. Wielka trawa, krzaczory doookoła. Dopiero pod lasem ścieżka stała się wyraźniejsza. Im bliżej Krzeczowa, tym wyraźniejsza, a z przełęczy wygodna szutrówka sama niosła rower przez las. Heca zaczęła się za Krzeczowem. Bo chciałam jechać żółtym szlakiem, na Leskowiec (918 m). Ale było tak ładnie dookoła, że gdzieś się musiałam zagapić, bo nagle się okazało, że nie ma szlaku – ani żółtego, ani zielonego, tylko ścieżka przez las.. Nie chciało mi się wracać, więc idę dalej tą ścieżką przed siebie, gdzieś zawsze dojdę. W efekcie wylądowałam na szlaku czerwonym – i może to nawet lepiej, bo na rower to trasa fantastyczna. Wprawdzie teraz dzieliło się ją miejscami z błotem, ale w końcu w górach jesteśmy. A później nagle pokazało się schronisko. Zupełnie inaczej je pamiętałam z niegdysiejszej tu zimowej bytności. Teraz z zimna było tylko (i aż) piwo.
Połykałam je więc chciwie, szczęśliwa, że dotarłam, że schronisko złagodziło covidowy reżim i można zostać na noc. Była więc na górze pełnia szczęścia. Przyschroniskowe spotkania – jak za dawnych górskich czasów. Pełna spontaniczność zdarzeń, kiedy znów się chce posiedzieć z drugim człowiekiem przy ognisku i posłuchać jego opowieści (i zjeść mu prowiant ;) - dzięki, chłopaki!).
Do piwa doszło upojenie wieczorem – za plecami zachód słońca, przed oczami – wschód księżyca. Wielki, potężny przez swoją pełniość wtoczył się na niebo, absorbując całą uwagę. Taka ciepła noc! Lato doskonałe! Doskonały był też spontaniczny plan spania przy ognisku, na polanie. Ale schroniskowa pani stała na straży butów, próba uprowadzenia kołdry ze schroniska odpadła w przedbiegach, reprymendy za wieczorną niesfornosć lepsze niż na kolonii u nastolatków :) Nauka na przyszłość: brać śpiwór i spać w krzakach ;)
Rano po śniadaniu na łące rower sam jechał. Grzbiet Beskidu Małego poza może dwoma miejscami jest świetny na rower. Albo może trzeba po prostu popracować nad kondycją. Potrójna radość na Potrójnej (883 m), bo góry, rower i słońce. Więc rozochocona jadę dalej, przez Przełęcz Kocierską (718 m) wspinam się na Żar (761 m). A tam – pełen odlot, szybowce i paralotniarze jak ptaki gęsto pokryły niebo. Wysłannicy słońca, kolorowe ptaki. Jeden z nich nawet z latarnią chciał chyba polatać, ta jednak okazała się zbyt przyziemna, nie oderwała betonowej nogi od lądu. Szczęśliwie nic się nikomu nie stało.
Na ochłodę z Żaru zjeżdżam do Jeziora Międzybrodzkiego. Nie zatrzymała mnie zapora, droga przede mną ciągnęła się jak czaniecki makaron. Przeskakiwałam przez pagórki pogórza, między wioskami. A potem pojawił się znajomy widok, nic to, że jeszcze w oddali. Ale jak widać bielański klasztor i kominy Skawiny to Kraków jakiś taki bliski się wydaje. I choć kilometrów jeszcze trochę zostało, jechało się dobrze. Idealne niedzielne popołudnie. Kiedy czas nie mija, tylko po prostu się wydarza, człowiek sobie w tym jest, tak od początku do końca. W powietrzu pełno zapachów skoszonej trawy, wiatr tuli się do twarzy, skóra pachnie nagrzana słońcem.
Jechałam aż ląd się skończył. Pierwsza próba wjechania na prom zakończyła się fiaskiem, trzeba było zawracać tam, skąd się przyjechało. Więc znów w Kopance wjeżdżam na prom, mikrowyprawa na drugi brzeg.
Choć wracało się jakoś łatwiej i szybciej niż jechało tam. Może faktycznie temu, że z górki? ;) Zmęczenie doleciało dopiero następnego dnia. Ale radość z jazdy już pisała kolejny scenariusz. Bo wiecie, apetyt rośnie.. ;)
I z powrotem: https://pl.mapy.cz/s/nefacolose
Comments