top of page
Zdjęcie autoramandrivnyk

Podlasie #3 | 3 x W (Wigry, Wodziłki, Wielka Woda)

Jak dotąd Wigry kojarzyły mi się ze wspomnieniami z dzieciństwa i pierwszymi krokami (metrami chyba?) na rowerze, tak teraz przestały.

Wstałam wcześnie, ale zupełnie wypoczęta. Fajny ten tryb wędrowny – kładzie się człowiek czasem z zachodem słońca, budzi razem z nim. Pierwotnie piękne. A za dnia dzieje się tyle, że pod wieczór ma się wrażenie, że zamiast jednego przeżyło się ze trzy życia. Potem śniadanie i kawa w miłych okolicznościach przyrody. Bo jeść trzeba, a kawę lubię ;) jeść zresztą też.

A potem zerkam na rower, bo coś niewyraźny jednak był. Przyglądam się z jednej strony, przyglądam z drugiej i tylko czuję, jak zalewają mnie naraz fale niepewności, lekkiej paniki i rozbawienia. Bo oto zamiast wigry 3 mam trzy jakże piękne i okazałe dziury w oponie. Nie w dętce, a w oponie właśnie. Precyzyjne, w trzech różnych rozmiarach, przy czym największa miała dobre kilka cm. A z dziur wypływała glutowata opona.

A ja w lesie. Przede mną drogi leśno-szutrowe, zanim doczłapię do asfaltu, o cywilizacji z oponami nie mówiąc. Bo o ile pokaźny zestaw małego mechanika rowerowego wiozłam dzielnie w tobołku, o tyle opony akurat nie miałam. Bo kto o zdrowych zmysłach brałby oponę na Podlasie, skoro nawet do Kirgistanu nie wziął i przecież nic się nie stało? No więc nie ja.

Snułam więc już wizje, jak maszeruję z rowerem przez piękne-sosnowe-lasy, bo na którymś z korzeni wybrzuszona dętka pęknie z hukiem. Albo jak porzucam gdzieś rower z majdanem całym, a sama stopem zasuwam do suwalskiej cywilizacji. Szczęście moje, że to nie niedziela była ;)


A potem stwierdziłam niech się dzieje, przygodo przybywaj, i dałam nura w las, zmieniając trasę możliwie na tyle, by w przypadku wielkiej katastrofy mieć mniej do prowadzenia i zwiększyć szanse na złapanie stopa. Bo po co iść, jak można jechać. Żal tylko było niezobaczonych miejsc, ale chwilowo żale trzeba było schować do kieszeni, bo mogła je zastąpić uczucia znacznie mniej ciekawe.


Po wyjściu z lasu lustrowałam każde gospodarstwo, każdy rower na podwórku gotowa odkupić jakąkolwiek nadającą się do jazdy oponę, nawet jeden serwis wulkanizacyjny odwiedziłam, ale jakiś 10-letni chłopak popatrzył ze szczerym zdziwieniem na mnie, mówiąc, że oni to tylko do samochodów opony mają. Zerkam na mapę, ot tak, jakbym wypatrzyć miała tam coś więcej niż dotąd i… jest! Rowerek na mapie oznaczał fantastyczne centrum rowerowo-serwisowe, na Green Velo, a jakże. Radość moja była przeogromna, gdy w hangarze serwisowym zobaczyłam wiszące na ścianie piękne, nowiutkie opony. Radość przygasła, gdy pan wszystkie je przejrzał i stosownego rozmiaru nie znalazł.. Już miałam ochotę rozkręcać jakiś rower z wypożyczalni, byleby tylko niedziurawą oponę uzyskać, gdy nagle w stosie czarnej gumy znalazła się ona, ta jedna, właściwa! Nieco węższa od mojej, ale telefon do przyjaciela uspokoił mnie, że da radę. Pozmieniałam więc, co trzeba było i pół godziny później świat wyglądał zupełnie inaczej ;) (Potrzebującym – polecam: www.greenbikeservis.pl/)

Po tych naprawach wstąpiło we mnie nowe życie. Z tej radości wjeżdżam na Górę Jesionową, żeby zobaczyć suwalskie możliwości narciarskie. Niby raptem 250 m, ale płasko to tu nie było ;) Potem - Góra Zamkowa Jegliniec. Tym razem byłam mądrzejsza i w połowie podejścia (jechać się nie dało) porzucam rower na łące i w górę idę sama. W bonusie opowieści lokalnego przewodnika-pasjonata, co to akurat wzgórze zdobywał ze swoją mikrogrupą.

A później była śródpolna sielanka. I Wodziłki (!), które rozgrzewały wyobraźnię od czasu „Anioła w Krakowie” i przeniesienia.. (kto nie widział, niech zobaczy). Wodziłki i okolica to piękno doskonałe. Suwalska odpowiedź na Beskid Niski. Drogi chyba stworzone dla rowerów, krajobrazy – sielskie, urokliwe i pełne spokoju, którego człowiek szuka, włączając tryb offline. Nie mówię o życiu tu na co dzień, pewnie nieproste (ale gdzie proste ono jest? taki jego urok i już). I pewna egzotyka, bo jednak na południu to nie wszędzie się spotyka molenny staroobrzędowców. A tu nie dość, że jedna taka stoi, to jeszcze starowiercy wciąż modlą się w niej do swojego boga.

A na wieczór rozłożyłam się nad Hańczą. Głębia jej mnie zachwyciła, zamiast nurkowania uprawiałam leniwy łomżing. I było mi tam znakomicie. W międzyczasie na furkoczącym motorku przyjechała kasa biletowa i sympatyczny monitoring doskonały w jednym. Mimo groźnej i potężnej dość postury człowiek nad wyraz serdeczny.

Tuż przed zmrokiem podjechało kilka aut. Ludzie najpierw długo ze sobą rozmawiali, a potem nagle szybciutko przebrali się w kosmiczne stroje podwodne i dali nura do jeziora. W ciemności było tylko słychać chlupotanie wody, potem przez chwilę było widać kolorowe światełka ich latarek tuż pod powierzchnią. A potem zniknęli. Nad Hańczą zapadła ciemność.



65 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Kommentarer


bottom of page