O 3 nad ranem było ciemno i padał deszcz, ale szczęśliwa, że tym razem nie zaspałam, wyszłam prosto w tę mokrą ciemność. Nawet uliczne lampy wyjątkowo nie świeciły. Było ciepło, zgrzałam się w drodze na dworzec nieźle.
Grzała mnie też myśl, w którym momencie przyjdzie mi wysiąść z pociągu albo wysadzić rower, bo biletu na takowy nie posiadałam. Internet mówił, że biletów takowych brak, ale postanowiłam spróbować szczęścia już w pociągu. Za bardzo pasowało mi to połączenie, żeby nie zaryzykować.
Bilet udało się dokupić bez problemu. Rowerowe stanowiska świeciły pustkami, dopiero w Warszawie dosiadły się dwa wehikuły. Po drodze też olśniło mnie, że pociąg jedzie do Suwałk, nie tylko do Białegostoku, ale po fali myśli spontanicznych postanowiłam jednak aż do końca nie jechać. Po sześciu godzinach sympatycznego przecinania pól i lasów srebrnymi torami za oknem pojawił się Białystok.
Z białością niewiele miał tego dnia wspólnego – płonął gorącem miasta, żar asfaltowo-betonowej architektury grzał nieprzyzwoicie, marzyła mi się kawa i cień. Z tyłu głowy miałam jeszcze ostrzeżenia pogodowe o wieczornych burzach, więc jakoś zgrabnie chciałam gorące miasto opuścić i ruszyć na trasę.
Udało się za trzecim razem. Najpierw remonty i przedziwne objazdy, potem poszukiwanie zaginionego licznika (tak, sentymenty zwyciężyły), trafną okazała się w końcu droga, której uniknąć chciałam – ilość samochodów na niej stopowała nawet mnie, ale dość szybko się okazało, że kierowcy w tej części świata potrafią wyminąć rowerzystę, zjeżdżąjąc prawie do przeciwległego rowu, byle by tylko zachować dystans. Reszto kraju – ucz się!
Drogami różnymi dotarłam do Tykocina. Oj, jak mi się tu podobało. Ogromny rynek to najstarszy na Podlasiu dawny układ architektoniczny, charakterystyczny dla żydowskich miasteczek. Bo choć historię Tykocin ma zacną, to ten żydowski wątek zafascynował mnie najbardziej.
W przeszłości przyjeżdżali tu książęta, królowie, a dziś snułam się ja między domami, sklepikami i turystami – sporo ich tu, ale miasteczko i tak urzeka przytulnością. I łatwiej powiedzieć, co zabytkiem tu nie jest, bo sporo cenności architektonicznych się tu wznosi. Nad rynkiem góruje rozłożysty kościół, obejmując wiernych i niewiernych kamiennymi ramionami, za centrum – zamek, który dziś przeżywał prawdziwe oblężenie turystów.
Ale majaczył mi na horyzoncie myśli już wachlarz lasu, już się chciało dać nura w zieloność, więc za Tykocinem odbijam w drogi wiejsko-leśne. Przed lasem jeszcze rozdroże – klasyczne: w prawo lub w lewo, przystaję więc na chwilę, zerkam na mapę, ale zza płotu słyszę głosy, głosy widzą mnie i rozmowa dalej toczy się sama. Miła pani i pan, co wyglądał jak ksiądz zagadują z ciekawością, odprawiam więc miłą podróżną mantrę (skąd-dokąd-dlaczego-rowerem-nie zgubisz się?) i za ruszam za ich wskazówkami.
Już za cmentarzem okazuje się, że nie będzie tak prosto jak mówili. Drogi się mnożą, każda wygląda jak główna, ale jest las (cień!), są piękne sosny (lubię!) i jest trochę piachu, ale te sosny tak pachną, że po prostu sobie jadę wielce zadowolona.
Chwilę później już nie jechałam. Piachu zrobiło się za dużo, miejscami nawet ciężko było rower prowadzić. Ale idę. Bo las, bo sosny, bo taki tu oszałamiająco pachnący świat! Kolejną chwilę później bardziej niż zapachy zainteresuje mnie, gdzie właściwie jestem. Bo z piasków się wygrzebałam i z niemal dziką radością śmigałabym po szutrach, na które niespodziewanie wjechałam, gdybym tylko tak do końca wiedziała, gdzie właściwie jestem. Mapę miałam delikatnie mówiąc dość ogólną, baterię w telefonie z nawigacją dawno rozładowaną, jedynym power bankiem byłam dla siebie sama, więc po chwili stresu doszłam do wniosku, że nie warto szargać sobie nerwy, trzeba jechać przed siebie, bo i jedzenie, i dach nad głową ze sobą mam – czegóż więc chcieć więcej? Jedynie widmo prognozowanej burzy wieczorem nie napawało mnie optymizmem.
Jeden szuter doprowadził do kolejnych, skrzyżowanie we wszystkich kierunkach świata i gdy dumałam, w którą by tak stronę ruszyć, pojawił się pan. Z trójką dzieci raczej nie wyglądał na kogoś, kto idzie z końca świata, więc po chwili rozmowy z nim moja „nawigacja” złapała zasięg i znów radośnie mknęłam sobie przez piękny sosnowy las…
Dopiero potem się okaże, że tutaj jak w Kirgistanie – miejscowym można zaufać. A lokalna klasyfikacja podlaskich dróg według miejscowych sprawdzała się znakomicie:
droga piaskowa – dobra, da się bez problemu przejechać rowerem,
piachowa – zawróć, nadrób kilometrów, ale omijaj,
szuter – droga świetna, przejedzie po niej wszystko, od hulajnogi po ciężarówkę, ale w gratisie gwarantowane roztrzęsienie, bo to taka tarka jak w Azji. Ale faktycznie, przejedzie!
Za lasem był asfalt, na horyzoncie majaczyła wieś. Stanęłam przed skrzyżowaniem, zerkam na mapę, gdy na terkoczącym motorze podjechał jakiś jegomość. Pytam go, czy wieś po lewej to ta właśnie, a ten łypie na mnie swym ogromnym okiem i z rozbrajającą szczerością wyznaje: ha! a ja miałem nadzieję, że to pani mi powie, gdzie ja jestem…
Minęliśmy się potem jeszcze raz na drodze, on poterkotał do miasta, ja – pięknym asfaltem, fragmentem Carskiego Traktu, grzecznie wzdłuż Green Velo dotarłam do Goniądza. Znów zachwycały mnie sosnowe lasy, i to nie byle jakie, bo już w Biebrzańskim Parku Narodowym.
Wieczór w Goniądzu był spokojny. Z przyjemnością zanurzyłam stopy w Biebrzy. Burzy nie było. Było za to sporo ludzi, bo spałam na polu namiotowym nieopodal miejskiej plaży. Mentalnie gotowa na dźwięki całonocnej imprezy, gdy tymczasem o 22 zazgrzytała bramka wejściowa i ostatni ludzie opuścili plażę. Zostało tylko kilka ciemnych namiotów i cisza.
A rano spadł deszcz. Ciemna i ciężka ściana chmur i wody obficie zalała świat.
O! Dziękuję za podpowiedź - chętnie skorzystam następnym razem, bo chętnie wrócę w tamte strony :)
Bez włączenia po dużym mieście, pustymi drogami jedzie się z Łap i jeszcze można odbić do Waniewa. Polecam jechałem dwa tygodnie temu.