To była podróż z tych raczej zanurzonych w sentymentach, gdzie człowiek snuje się po dawno odwiedzanych lubianych miejscach już nawet nie tyle co w poszukiwaniu minionego, bo i po co, skoro duszę nęci nowe, tylko raczej z chęci przebywania tam, gdzie człowiekowi jest po prostu dobrze, w tych miejscach pięknych i spokojnych. Było w tym i ciche spełnione marzenie – by siąść na rower pod drzwiami domu i dojechać do końca wymyślonej trasy. Prawie się udało…
Na początku więc podwórko własne – dolinę Popradu przecinam szybko, „świat” zaczyna się dopiero za Krynicą. Zachodnie rubieże Łemkowszczyzny, mocno ludne, tak inne od reszty łemkowskiej przestrzeni. Cerkiew w Mochnaczce może nie najpiękniejsza, ale to właśnie tu dobre parę lat temu miejscowy organista usilnie szczerze namawiał współwędrowca na pozostanie w wiosce, bo kolega tak ładnie grał na organach (w wydaniu cerkiewno-mochnackim: na keyboardzie, gdzie koledze brakowało klawiatury, by się wykazać, a starszemu organiście słów z wrażenia). Kolegi nie znęciła kariera w mochnackiej cerkwi, ruszyliśmy dalej, a stary organista pewnie dalej wygrywa tu pobożne pieśni.
Wtedy z Mochnaczki błądziliśmy dalej na wschód po śladach głównego szlaku beskidzkiego, który w tej okolicy wykazywał niezwykłe wprost tendencje do zanikania. Teraz za to pięłam się pewnie na cudowny i wcale nieburzowy Piorun. Niepozorne wzgórze z fenomenalną przestrzenią. Dalej jedyna w swoim rodzaju panorama na Izby i Lackową. Gdy się wyjedzie z ciasnych dolin, tutejsza przestrzeń zdaje się nieprawdopodobnie wielką. I gdyby nie chęć smakowania dalszej drogi, można by tu zalegnąć w Piorunowych łąkach i sycić oczy tym-tu-światem.
Upał wypalał jednak takie myśli. Chłód przynosiły cienie rzucane przez drewniane cerkwie. Tu już każda wieś była w nią bogata. Niektóre z nich znów rozbrzmiewały wschodnią wiarą, inne ożywiały rzymskokatolickie modlitwy.
Ale upojona drogą jechałam niezmiennie na wschód – przez Czarną, z jasnymi bardzo myślami, bo zjazd z przełączki nad tą wsią pozwala rowerowi rozwijać prędkości świetlne. Potem szybko wyrasta przed oczami Uście Gorlickie – albo lepiej Uście Łemkowskie, bo łemkowscy mieszkańcy są w tutejszej gminie dziś większością. Być może i kelner w restauracji nad sklepem mówił po rusińsku – z turystami jednak rozmawiał po polsku, a jego elegancja była zdecydowanie ponadnarodowościowa.
A dalej rower już niemal sam toczył się przez ten Beskid Rowerowy. Przez tę panoramę życia zapisaną w niskobeskidzkiej przestrzeni. Puste miejsca po ludnych niegdyś wsiach i tragedii czterdziestego siódmego roku. Cmentarne pola, które przytuliły tych, co zginęli w I wojnie światowej. Pegieery straszące ruinami niespełnionych nadziei tych, którzy przez chwilę uwierzyli w szansę na lepsze życie, a które nic dobrego nie przyniosły. I wreszcie radość tych, którym udało się wrócić i tych, dla których ta ziemia wielkich historii stała się wymarzonym azylem od wielkomiejskich światów.
Na wieczór obowiązkowe pierogi w hotelu u pani Wioli w Radocynie i zimne radocyńskie. Plus (mimo wszystko) absurdalne niegodzenie się z zabudowywaniem wsi – jakoś tak bardzo chciało się widzieć to miejsce bezludnym, ożywianym tylko sporadycznie życiem „prawdziwych” turystów (kimkolwiek mieliby oni być). Chichotem nowoczesności jawiła się też kasa fiskalna na studenckiej bazie namiotowej – to chyba najwyższa pora na wyzbycie się sentymentów i patrzeć na dziś przez pryzmat dziś. Dobrze, że ogień radocyński wciąż niezmienny. I radocynizm również. Znów ciężko było stamtąd wyjeżdżać. Pewnie i Kolumb nie dotarłby do Ameryki, trafiwszy wcześniej na Radocynę..
Na przełęczy nad Wyszowatką jeszcze był moment zawahania – można zawrócić, zostać na bazie, wszak to tylko miejsce na międzymiastową (w dolinie z zasięgiem bywało licho, co stanowi do dziś jej niebywałą zaletę). Ale oczy już się karmiły górami na horyzoncie i rower posłusznie za nimi podążał. Krew znów pulsowała w rytm radości pokonywanych niezbyt spiesznie kilometrów i zwyczajnie chciało się mknąć tak przed siebie. Znów duszę łapało niezwykle-zwykłe szczęście istnienia, bez większych zastanowień, wydumań, tak jak powinno być.
Się chciało-się miało piękno bezdrożne, no, może z wyjątkiem kilometra na krajowej dziewiątce. Tu rządziły wielkie cielska ciężarówek wypchanych tonami rozmaitych towarów i pędzących w południowe bałkańskie światy, tu co najwyżej można było przystanąć na stopa, na rower magistrala to wątpliwa..
A potem świat zaczął przyspieszać. Jeszcze na Przełęczy Szklarskiej pachniało beztroską od śmiechu hipisowskiej młodzieży usiłującej złapać jakiś transport inny niż mój rower, jasno było od ich radości, mimo zbierającej się nad górami burzy.
Urokliwy zdrój rymanowski tym razem zapisał się obrazem nachalnego kuracjusza, który zawzięcie próbował wdawać się w rowerowe dyskusje, a kiedy te spełzły na niczym, zaczął jednakową gadką zaczepiać zbierające się w knajpie kuracjuszki. Uciekłam stamtąd – przez pola klekoczące bocianami, sielskie wzgórza z drogami po horyzont, do Sanoka. Spontaniczny nocleg (znów się udało!), posanocki spacer. Ciche wieczorne miasto ożyło dopiero przed północą – akurat skończył się mecz, nasi jakoś wtedy grali, o czym wierni kibice informowali namiętnie całe miasto. Obserwowałam ich pijane kroki i wrzaski przez okno mej kwatery, ale mimo hałasu jakieś to wszystko pogodne było. Przecież „nic się nie stało” (nasi przegrali). A może to przez upalną noc, bo po popołudniowej burzy, przeczekiwanej na przystanku, nocne niebo było przejrzyste.
Za Sanokiem zaczął się nowy świat. Dolina Sanu łagodnie snuła się na północ, płynęłam z jej nurtem. Mrzygłód karmił małomiasteczkową atmosferą, Dobra łagodziła każde zmęczenie, Ulucz wybił mi z głowy włażenie na cerkiewne wzgórze z całym rowerowym majdanem, a święci z przydrożnych kapliczek czuwali nad tymi, co na drodze. Wiłam się więc spokojnie jak rzeka obok, a droga czarowała, zachwycała – później podobna sielankowość pojawi się na Ukrainie, w dolinie Stryja.
Po tych pustkowiach Dynów urósł do rangi metropolii. W samą porę wyrosły jej bary i miasteczkowe dobrodziejstwa, bo i jeść się chciało, i nie moknąć w kolejnym wybuchu burzowej nawałnicy. Bardzo wschodni już tu był świat. Od mnogości reklam, całego tego galimatiasu sklepów i sklepików, po mentalność ludzi – już mocno podobnej do tej znanej z obserwacji ludzi przygranicznych. Wszystko tak pełne życia, a jednocześnie pogrążone w dziwnej stagnacji, jakby już nic nie miało się w przyszłości zdarzyć, ale jeszcze jakoś trzeba trwać.
Trzeba też było jechać. Choć deszcz się na ziemi zadomowił, a do Przemyśla zostało jeszcze parę kilometrów. Dolina Sanu pozostała nieco dalej od drogi, wioski przechodziły płynnie jedna w drugą, łączone ścianami większego bądź mniejszego deszczu. Zachód słońca oglądałam już w Przemyślu. Głód zaprowadził mnie do baru. Bar był niewielki, gęsto w nim było od papierosowego dymu, w barze głośno grał telewizor, znów jakiś mecz, i siedziało czterech rosłych panów o aparycjach mafioso. Zamówiłam zapiekankę, jedyne coś, co nie było tam alkoholem, usiadłam przy barze i czekam. Pan za barem liczył dzienny utarg. Pozostałych trzech mafiosów wbiło we mnie wzrok. Poczułam się dziwnie, oczekiwanie na zapiekankę ciągnęło się jak mało kiedy, wlepiłam więc wzrok w telewizor, przecież był mecz.. najdłuższe dziesięć minut w końcu minęło, wychodzę, a mafioso zza baru szarmancko życzy dobrej nocy..
Życie wykipiało tu dopiero rano. Dni Szwejkowe ściągnęły tłumy, dyskotekowa muzyka przeplatała się z jazzem ulicznego grajka. Zapach piwa mieszał się z wonią kawy. I cerkiewnego kadzidła, które rozłożył przede mną jakiś wesoły młodzieniec, zawzięcie opowiadając o radości życia z dnia na dzień, a gdy w końcu oświadczyłam, że jadę dalej, poprosił o parę złotych..
Atmosfera fiesty szybko udzieliła się i mi. Dzięki miłej pani z IT nie musiałam się snuć z tobołami – strzegła ich ona i jakiś wielki pies leżący u wejścia do jej biura. A potem ruszyłam dalej. Późno dość, więc w popołudniowym upale przez niektóre forty twierdzy Przemyśl dojechałam tylko do Kalwarii Pacławskiej. Święte miejsce przyjęło i heretycką duszę. Na rowerach dotarła tam również przesympatyczna ekipa z Mielca – spontaniczne rozmowy przerodziły się we wspólny plan wyjazdu nazajutrz na Ukrainę.
I pewnie byśmy razem tam dotarli, gdyby nie feralne (dla mnie) połączenie deszczu i żwiru na stromym zjeździe z Kalwarii. Zahamować się udało, szkoda tylko, że całym ciałem wprost o ziemię.. Krew się polała, mina mi zrzedła, wszystko bolało, ale zanim do końca załapałam, co się dzieje, już mnie ekipa mielecka reanimowała, znikąd pojawił się jakiś jegomość, który z hasłem „jestem lekarzem sportowym!” pozaklejał rany, w międzyczasie spakował moje manatki do samochodu, w którym siedziała cała jego rodzina, po czym oświadczył, że jadę z nimi do Arłamowa, a nie na żadną Ukrainę, jak się upierałam.. Potem ból głowy sprowadził mnie do pionu, kurs na Arłamów nie brzmiał już tak niedorzecznie. A później już nie było roweru, tylko pomocny samochód znajomego i znajomej i powrót do domu – za co i im, i całej mieleckiej ekipie ratowniczej pozostaję niezmiennie wdzięczna.
A niedosyt pogórza pozostał..
Comments