Słowacja to chyba jedno z piękniejszych miejsc na rower, właściwie na wyjazd wszelaki. Kraj zbudowany z gór i pogodnych ludzi. Kraj jasnego, uśmiechniętego języka, bo zawsze gdy Słowacy mówią, brzmi mi to bardzo pogodnie. I bardzo turystyczny-nomadyczny to lud. Wtedy też spotkałam sporo wędrujących. Przemieszczali się pieszo, rowerami, ale byli w ciągłym ruchu. Wymykałam się stagnacji i ja.
Myśl pierwsza była taka, by obejrzeć Tatry z każdej strony. Ale myśl druga poniosła rower i z Liptowskiego Mikulasza drapałam się w stronę Doliny Raczkowej. Potem u stóp Tatr z zachwytem nad drogą i tym, co dookoła, bo działo się w przestrzeni sporo. Coraz to nowe góry wyrastały, coraz więcej świata przed oczami się otwierało.
No i w końcu musiało się to stać – zapatrzyłam się-zagapiłam i nagle jestem na jakiejś innej drodze. Ale kierunek się zgadza, serpentyny wyprowadzają coraz wyżej, więc pnę się w górę i w górę, myślę, najwyżej zawrócę, ale w sumie wszystko ciągle na wschód prowadzi. Droga sama niesie, droga wydarta lasowi unijnymi projektami, pięknie, pięknie wszędzie! Później miły zjazd, pachnący świerkami, chciwie wtulałam się w ich cień, bo słońce szalone tego dnia było.
A potem droga się skończyła. Może z braku funduszy unijnych? A może prace jeszcze tak daleko nie zawędrowały? Przedzierałam się więc ścieżkami ścinkowymi, po wertepach, błocie i gigantycznych koleinach. Wesołość coraz większa mnie ogarniała, taki duet sympatyczny, ja z rowerem mym, dreptał sobie w środku wielkiego tatrzańskiego lasu.
W końcu las mnie wypluł do górskiej cywilizacji, wprost na szlak turystyczny. No to namierzona! I ja, i moja dalsza droga.
Później było już bardziej przewidywalnie, ale nie mniej pięknie. Trochę drogą, trochę opłotkami mknęłam na Szczyrbskie Pleso. Nad jeziorem tłumy niebywałe, niemal jezioro całe przesłaniały razem z czającymi się czarnymi chmurami nad górami, więc uciekam do spokoju słowackich gór. Na południe.
W Niżnych Tatrach pogoda była łaskawa, miłe słońce, przyjemny cień. Płynęłam więc doliną Czarnego Wagu między górami, mijając pojedynczych turystów, rowerzystów. Widoki z doliny były ciasne, nijak nieprzepastne. Ale dolina nie dusiła, cicho i przyjemnie tam było. Na koniec sztuczny zbiornik na Wagu, kusiła kąpiel, ale w głowie majaczyła już woda Liptowskiej Mary.
Kąpiel w Liptowskiej Marze tym razem okazała się marą, upalnym majaczeniem rozgrzanego ciała, na ochłodę przyszła kofola i burza z całą swoją gwałtownością, wodną burzliwością i gwałtownością grzmotów. Długa ciemna noc w deszczu, z pogranicza jawy i snu, trochę wyrwana trwaniu czasu. Realnym pozostał jedynie niedosyt słowackiej przestrzeni. Trzeba wrócić!
Tędy:
Comments