Niebywała spontaniczność zdarzeń...
Jak to na początek sakwiarskiej przygody przystało, miało być niezbyt forsownie, niezbyt daleko, ale ciekawie. Pętla wokół Tatr zdawała się być pomysłem idealnym. Nieidealna natomiast okazała się moja kondycja podczas jazdy próbnej przez trzy dni po bezdrożach Beskidu Niskiego. Decyzja o zmianie planów była więc dość naturalna i logiczna. Nie przypuszczałam jednak, że zmiana będzie taka...
Najpierw był zakup sakw, dosłownie za pięć dwunasta przed wyjazdem. Potem pożyczenie roweru, bo własny do współpracy się nie nadawał (dziękuję! :))
Później samochodowa teleportacja przez równe pola i poukładane wioski Słowacji, abstrakcyjne lecz serdeczne Węgry, upajające zapachem tokajskiego wina i wreszcie - wieczorna Rumunia.
A potem start w Sygiecie Marmaroskim. Czyli pierwsze miasto, pierwsze kilometry. I pierwsze przerażenie. Bo pierwszy podjazd był za wysoki, sakwy za ciężkie i ogólnie było źle. Myśl o pokonaniu całej zamierzonej trasy jawiła się dość abstrakcyjnie, ale... ale trzeba było jechać dalej, gdzie „trzeba” dyktowała zwykła wewnętrzna chęć podróży. A że w sposób sobie dotąd niepraktykowany, to już inna kwestia.. Już pierwszego dnia padły osobiste rekordy (ok. 80 km jednego dnia!), plan dzienny wykonany ponad normę, co dodało skrzydeł na dzień kolejny. A te były potrzebne. Bo dnia drugiego czekał wjazd na przełęcz Pasul Prislop na 1416 m n.p.m. Niby nic, niby można by i na 4100, ale.. tak bez przygotowania, z dość dużą dozą fantazji i po przerażeniach podjazdów dnia pierwszego jawiła się owa przełęcz jako aż 1400. Było chłodno, zaczął padać deszcz. Postoje na odpoczynek przestały sprawiać przyjemność. Temperatura „postojowa” zmuszała do ciągłej jazdy, a sił od tego wcale nie przybywało. Mozolna walka wreszcie zakończyła się sukcesem, bo nie widokami.
Aktywny wysiłek wymaga wypoczynku. Każda z przeczytanych przed wyjazdem relacji z podróży rowerowych dzień tzw. restu uznawała za dzień święty. Praktyczna realizacja tego podróżnego prikazu wyszła ciut na opak. Najpierw miał być koniec wsi (Hagota) z dogodnym miejscem na namiot. Ale pogoda całkiem przyjemna i dobrze się jechało.. a w międzyczasie się dojechało prawie na samą przełęcz, to szkoda było ot tak, przed szczytem zostać po jej „niewłaściwej” stronie. Na górze jednak – niespodzianka. Z przełęczy nie było zjazdu. Była za to urocza szutrowa droga przez łąki i hale, z zapewne urokliwymi panoramami, te jednak przesłonił deszcz, a zimny wiatr i szczekanie pasterskich psów mobilizowało do dalszej jazdy. A potem, z drugiej strony góry, pojawił się asfalt i tak piękny zjazd, że żal było zatrzymywać się na nocleg... Magia drogi działała na całego.
Cudowny zjazd pozostał nam na miły poranek. Tak, że z wrażenia można było nie zauważyć, że świat, w którym się znaleźliśmy, jest bardziej węgierski niż rumuński. Bo zarówno najbliższa okolica, jak i tereny na południe i zachód od niej (wschodnia część Siedmiogrodu) to obszar zamieszkiwany przez Węgrów, którzy tworzą tu ciekawą mniejszość etniczną.
I nagle pojawił się Braszów! Gwoli ścisłości - to "nagle" nastąpiło po ok. 500 km ;) I choć przez moment wydawało się to niemożliwe, to jednak po pięciu dniach jazdy dotarliśmy do Braszowa i „zachorowaliśmy” na rowerowstręt. Bolało wszystko, ale miało prawo boleć, w końcu za nami 500 km ciągłej jazdy. Zalegliśmy więc w Braszowie na leniwy weekend, choć tu akurat można by i na weekendów siedem. Urzekające stare miasto, ciasne zakamarki, wąskie uliczki.
I jeszcze panorama na miasto z wysokości wzgórza Tâmpa. Na wzgórze można wjechać kolejką, ale dla wytrwałych jest także ścieżka spacerowa.
Ciąg dalszy był zupełnie inny od części pierwszej. Niespieszny, turystyczny. Była wizyta w zamku Draculi, było i leniwe wylegiwanie się na łące pod drzewem z cudnym widokiem na Fogarasze (i nieśmiałe marzenie o Szosie Tansfogaraskiej..). Pięknie się jechało po płaskiej drodze (to jednak możliwe w Rumunii!), wśród kwitnącego rzepaku, przez skąpany w słońcu świat. I choć było ładnie, miło, a kierowcy samochodów względnie przyjaźni (czytaj: bezpiecznie omijający rowerzystę), to sielankę psuły wściekle ujadające psy. Pal licho, jeśli za płotem lub uwiązane. Prawdziwą zmorą były te biegnące obok roweru w rytm wyliczanki „zje teraz czy za chwilę?”.
Psy nie zjadły, ale ulotna pamięć elektroniki zjadła zdjęcia z drugiej części podróży. A jechało się sympatycznie. I udało się szczęśliwie dotrzeć na północ, z powrotem do Sygietu. Niemożliwe stało się rzeczywistością :)
Rowerowa spontaniczność, efektem której stało się pokonanie ponad 1000 km po rumuńskich drogach i bezdrożach. Da się? Da! pięknie było!
コメント