Już dawno serducho się w te strony wyrywało. Bieszczadzki sentyment dopada chyba każdego, kto choć raz zasmakował w tutejszej przestrzeni. Raz przyjeżdżasz, by później już tylko wracać – straszny banał, ale jednak prawdziwy. I wszystko takie unurzane w sentymentach własnych. Bo jednak świat się tu pozmieniał, łatwo się wpadało w wir porównań „bo kiedyś to tu było to, a teraz nie ma”.
Ten powrót też był niemal po latach (!), bo ciągle coś. I nie przerażała wizja tłumów na połoninach. Bo Bieszczady kryją kilometry fascynujących szutrówek – na pieszo za nudne (dla mnie i póki co), a samochodem nie wszędzie się da (i nawet nie wszędzie się chce). Za to rower, pan i władca szutrów bieszczadzkich, z radością panoszył się na tych wertepach, wjeżdżał w środek kałuż i tonął w błocie. Bo Bieszczad był mokry i wilgotny. Soczysta zieleń kipiała na całego, jakby wiosna co dopiero tu przyszła (może gdyby tak na wschód dalej ciągle przez te góry jechać, to dałoby się tę wiosnę jeszcze raz poprzeżywać?).
Początek stwarzania bieszczadzkiego świata rowerowego nastąpił w Komańczy. Symboliczne przejście nad Osławą, z Karpat Zachodnich we Wschodnie. Wciągająca była ta rzeka. Mocny nurt śmiało porywał obładowany sakwami rower, bose stopy ślizgały się na omszałych płytach kamiennych. Gdyby nie A., wycieczka rowerowa niechybnie zakończyłaby się zaraz na początku spływem kajakowym bez kajaka. Ostatni bród pokonuję przez mostek dawnej wąskotorówki. Zamiast orzeźwiającej wody pływam w błocie i pokrzywach, eh, trzeba było zostać w rzece!
Chwilę później zamiast rześkiej rzeki oblewa nas pot, duchota dławi oddech, czarne chmury znad lasu groźnie pomrukują. W połowie podjazdu na przełęcz Żebrak (816 m) rozbijamy namiot wraz z pierwszymi kroplami deszczu. Zaraz potem cały las grzmi, burzy się, niebo wylewnie spada na ziemię. Jakieś dwie godziny po tym znów pniemy się w górę. Asfalt dyszy po deszczu. Dyszę i ja, choć wjazd na przełęcz mnie zaskakuje – myślałam, że będzie dalej, wyżej, trudniej. Niechybnie coś się świat popsuł – nie pierwszy to już raz mam wrażenie, że wszystko jakby mniejsze, bliższe się porobiło. Ciekawe, czy ci z Biegu Rzeźnika myśleli podobnie – na przełęczy był jeden z punktów trasy biegu.
Do drogi w dół rower wyrywał się sam. Rabe mignęło niepostrzeżenie, na bazie namiotowej krzątali się ludzie. W Huczwicach zatrzymał nas wieczór i widok. Jeziorko Bobrowe wdzięczyło się wieczornymi mgłami, las stapiał się z wodą. A przecież nie tak znowu dawno byli tu ludzie, domy, wieś cała. Dziś – paru chłopaków, którzy chętnie podzielili się z nami wodą, oszczędzając nam tym błotną wyprawę, podzielili się ogniem. Jak to mawiał Stachura – wydarzyła mi ta chwila uspokojenie. Serdeczne zatrzymanie czasu.
A od rana znów miła mantra drogowa: góra – dół, podjazd – zjazd. Z niebytu w cywilizację. Bo drogi prowadziły przez nieistniejące dziś wsie do asfaltowej współczesności. Choć ta tutaj na szczęście nie była agresywna i jakoś dobrze się komponowała z otoczeniem. W Baligrodzie już nie straszy zrujnowana cerkiew. Miły pan z restauracji pomagał ogarnąć awarię roweru i choć awaria została, to wlókł się potem za mną jeszcze miły smak pierogów i baligrodzkiej kawy.
Za Stężnicą odbijamy do Tyskowej – znów w niebyt, bo po II wojnie światowej Tyskową w całości wysiedlono, a wieś została zniszczona. A dziś wstęp tu ograniczony – tern wsi jest własnością prywatną. Zakaz wjazdu pojazdami wszelakimi, oprócz… rowerów. Pieszo też można, byle uważać, bo las tu rąbią jak w „Siekierezadzie”, trzeba być czujnym. Bo i błota po ostatnich deszczach było tu co niemiara – wciągało nogi, wciągało rower. Eh, przygoda. Pchamy wehikuły na przełęcz Hyrcza (697 m), święci z tutejszych kapliczek pochowali się w murach mikroświątyń, żeby się tym wszystkim nie upaprać. W wiatce przełęczowej gwarno, tłoczno, dezynfekcja wewnętrzna turystów trwa w najlepsze. Zjeżdżamy więc dość szybko na stronę Łopienki. Okoliczne błoto wypluło nas niemal pod samą cerkwią.
A Łopienka to temat rzeka! Wieś, opowieść cała, długa i porywająca. Łatwo się w jej niezwykłości i spokoju rozsmakować (nie znacie? To poznajcie, warto! tu więcej na jej temat: http://www.twojebieszczady.net/sor/lopinka2.php).
Ożywiam więc w głowie tych, co stąd musieli odejść. Wspominam mroźne sylwestry spędzane na tutejszej bazie namiotowej, gdzie rozgrzewały ślady nieśpiących niedźwiedzi i wilków. Ale że pogoda piękna, droga wyrywa, porywa – dalej, nad Sine Wiry na Wetlinie. Studnia w centrum dawnej wsi wygląda upiornie. Chciałoby się zaczerpnąć trochę życia z ziemi, ludzi przywrócić, a tu cisza i drzewa jedynie. A potem da Łuh, w łąki przepastne, żywozielone, barwne od lata. Bo teraz to już tu tylko łąki porośnięte bujną zielonością i historią. Po II wojnie światowej całe Łuhowe życie zamarło, łąki przycichły, ludzi zabrakło. Teraz snują się tu turyści. Więc snuj się, żyj, człowieku, pókiś tu, wśród niemartwych – na całego. Bo potem chwila, moment i – po życiu niespodzianie.
Później świat wydarza się szybko, poplątany z kolejnymi obrazami z minionego. Jest jaworcowa bacówka na wzgórzu, jest ośrodek „Bogdanka”. I sklep w Kalnicy, wciąż pewnie pełen piwa i innych niezbędności, a w którym podobno bywał sam Władysław Nadopta, ośpiewany przez Bellona jako Majster Bieda.
Nas na noc przytula las nad Smerekiem. Śpimy przy rzeźniczej trasie jak się okazuje, bo rano słychać było tylko „o, ktoś tu śpi”. Ot, taki nasz rajd rzeźnika. A spać się chciało, bo noc burza głośna i jasna rozdarła. Trawers od Smereka do Majdanu to marzenie. Miła leśna droga, czasem zza drzew pokażą się góry. A czasem wyjedzie kolejna – słynna bieszczadzka ciuchcia. Dziś sentymentalna atrakcja regionu, a kiedyś wąskotorówka wypchana ściętym drzewem. Ale jest coś w tych kolejkach, co budzi dziecięcą radość i trudno oderwać wzrok. Pociąg wolno przedziera się przez las, wystarczy się wychylić z wagonika, żeby ten las poczuć. Na zakrętach snuje się wolniutko, usypiając mniej cierpliwych turystów.
Suniemy wolno i my, bo znów w górę, już w stronę Komańczy. Z przełęczy Przysłup (749 m) rzut oka na góry. A potem już asfaltem przed siebie, rower znów sam jedzie, bo to niskobeskidzko-bieszczadzkie pogranicze jest przestrzenną magią. Krajobraz zdaje się nie mieć końca, otwarty teren budzi swobodę myśli, wyobraźni, człowiek się chce napatrzyć na zapas. W dole zostaje kryminalny Łupków z zakładem karnym, zostaje łemkowski Smolnik ze wspomnieniem pierwszego tu trafienia w samo serce nie tylko Łemkowszczyzny. Nucę sobie więc Hora, hora i dolyna…, uśmiecham do wspomnień i jadę, a czas już nie płynie, zatrzymuje się w końcu, nigdzie nie pędzi. Święta chwila, święta zwykłość dnia – niechaj święci się!
To wszystko tędy: https://mapy.cz/s/pocapokapo
Comments